LA FÊTE DES LUMIÈRES 2016 - relacja

10 grudnia, 1:30 w nocy, ostatni kurs linii C17. Autobus pełen; połowa pasażerów śpi, druga połowa przysypia. Przymrozek ścina smog na szybach samochodów. Cóż takiego wyjątkowego w zimnej, grudniowej nocy, że tylu ludzi dopiero wraca do domów?

Właśnie skończył się trzeci dzień Festiwalu Świateł. Czekałam na to wydarzenie prawie dwa lata i wreszcie mogę powiedzieć z czystym sumieniem: przybyłam, zobaczyłam… zrelacjonowałam. I jest o co robić tyle szumu? Warto było odmrażać sobie palce i nosy?

Oj, warto!


Pierwszego dnia, godzinę po rozpoczęciu imprezy, wysiadamy na placu Bellecour z metra. Spodziewamy się tłumów upakowanych jak sardynki, ale wcale nie jest tak źle. Jest czwartek, większość ludzi zjedzie pewnie na weekend. Całkiem swobodnie przemieszczamy się przez świątecznie ozdobione miasto na plac des Terreaux, gdzie trochę ponad 200 lat temu stała szubienica, a dziś jest jeden z ciekawszych pokazów festiwalu. To w zasadzie krótkometrażowy film wyświetlany na fasadach ratusza i Muzeum Sztuk Pięknych - do tego z ekologicznym przesłaniem. Niesamowite wrażenie robi fragment ze śnieżycą – choć w Lyonie od wielu dni nie ma wiatru, mimowolnie przytrzymuję kaptur.

Szwędamy się po ulicach i uliczkach, po drodze kupując grzańca od uśmiechniętego sprzedawcy. Przypadkiem trafiamy na instalację Pianino pod śniegiem. Choć festiwal prezentował znacznie efektowniejsze pokazy, jazz przy aromacie grzanego wina i opadających płatkach śniegu skradł moje serce. I co, że pianista z ledowych lampek, a śnieg z armatki?

W starym Lyonie mijamy kilka kolejnych, mniej lub bardziej zajmujących pokazów. Wszędzie roznosi się zapach korzennych przypraw i smażonych naleśników. Z pewnym trudem docieramy pod katedrę św. Jana, gdzie zebrał się znacznie większy tłum. Za chwilę zrozumiemy, dlaczego. Z pierwszymi dźwiękami muzyki mało elegancko rozdziawam paszczę – i tak już zostaję przez kolejne osiem minut pokazu. Ewolucje, bo tak się on nazywa, to nieprawdopodobny popis możliwości współczesnych projektorów. Fabuły w tym nie ma, ale kto by się przejmował! Wizualnie to absolutnie mistrzostwo: wrażenie trójwymiarowości wyświetlanych obrazów jest niewiarygodne; katedra na przemian powstaje z prochów i obraca się w gruz, porasta bluszczem lub niszczą ją laserowe smugi. Po zakończeniu rozlegają się brawa – wybaczcie mi język: zajebiście zasłużone. Tymczasem jednak robi się późno i resztę atrakcji postanawiamy zostawić sobie na kolejne dni.

Do piątkowego zwiedzania staramy się podejść bardziej systematycznie. Ze stosowną aplikacją w telefonie zaczynamy od wycieczki na wzgórze Fourviere i… od długiej kolejki do kontroli bezpieczeństwa. Kontrole bezpieczeństwa, ogrodzenia, bramki i mnóstwo ochrony to w tym roku nieodzowna część festiwalu. Gdzieś ktoś ironizował, że zamiast turystów, autokary przywiozły do Lyonu antyterrorystów. Jest w tym trochę prawdy… Widmo zamachów wisi nad miastem na równi ze smogiem, ale my mocno wierzymy, że gdyby nie dało się zapewnić bezpieczeństwa, to imprezę – tak jak rok temu – by odwołano. Stoimy więc w kolejkach i czekamy.

Teatr antyczny urokliwie ozdobiono tysiącami świec, jest tu też sympatyczny, choć nieporywający pokaz świetlno-muzyczny. Schodzimy znów nad rzekę (z przerwą po drodze na naleśnika i grzańca, naturalnie) by ponownie obejrzeć Ewolucje na katedrze. Z mostu nad Saoną zachwycam się świetlną łodzią z laserowymi wiosłami – jeden z lyońskich portali okrzyknął tę instalację kiczem festiwalu, ale ja jestem zachwycona pomysłowością twórcy. Plac przed Teatrem Celestynów zamienił się w jakiś tajemniczy pulsometr dla par – nie mam pojęcia do czego służy, ale zakochani (?) ochoczo stają pod wielkim sercem, by dać sobie coś tam zmierzyć. My udajemy się na spacer ulicą Republiki, ozdobioną na orientalną modłę. Fontannę na placu Republiki zastąpił kolorowy, chiński smok. Nieopodal znajdujemy jedną z najzabawniejszych instalacji festiwalu – to betoniarka, zamieniona w gigantyczną, dyskotekową kulę. Porwana rytmami przebojów z lat 80-tych, zapominam zrobić jakiekolwiek zdjęcie, ale wierzcie mi – widok był cudny, a atmosfera jeszcze lepsza! Przez chwilę zapominamy o zimnie i gryzącym w gardła smogu. Zapomnienie jednak nie trwa długo i po krótkim spacerze decydujemy się wrócić do domu (przedtem odstawszy 20 minut w kolejce na peron metra…). W końcu został nam jeszcze jeden dzień…

Został, ale jakby nie został. Sobota to jakaś turystyczna apokalipsa. Większość ulic (nawet wielopasmowych!) zamieniła się w potok ludzi. Próba poruszania się pod prąd jest z góry skazana na niepowodzenie. Chcemy obejrzeć kilka instalacji, których brakuje nam do kompletu, ale w niektóre miejsca trudniej się dostać niż zimą na Mont Everest (bo latem jest łatwo, nie?). Ostatecznie, po obejrzeniu ledowych piłkarzy, tańczących wież przy miejskim basenie nad Rodanem i kilku innych decydujemy się uciec z centrum – na jeden z nielicznych pokazów umieszczonych poza strefą bezpieczeństwa: w nowoczesnej dzielnicy Confluence. Trafiamy idealnie – 5 minut przed rozpoczęciem (jak się później okaże – niemal półgodzinnego) pokazu. To jedno z bardziej intrygujących wydarzeń festiwalu: laserowy pokaz z towarzyszeniem nowoczesnej muzyki; na tyle nowoczesnej, że mam wątpliwości, czy można to jeszcze nazwać muzyką. Jestem pod wrażeniem nakładu pracy, którą ktoś włożył w przygotowanie tego projektu. Wyobrażamy sobie, że musiało to zająć miesiące. Gdy pokaz się kończy, jest już grubo po północy, a my padamy na twarz.

W C17, które ostatecznie dowozi nas do domu, należymy do tej przysypiającej połowy. Przysypiającej, lecz – ładne słowo – ukontentowanej.

A żebyście nie musieli sobie tego wszystkiego wyobrażać, przygotowałam dla was prezentację ze swoich zdjęć i filmów (włączcie HD!):



A tu znajdziecie pełen pokaz z Katedry św. Jana (choć na żywo wyglądało to nieporównanie lepiej…):
https://www.facebook.com/LyonFrance/videos/10157911862900188/

Do zobaczenia za rok!

2 comments:

  1. Ojej, uwielbiam swiatla fajerwerki, lasery i wszystko co sie ze swiatlem wiaze! A dodatek zapachu grzanego wina to juz jak spektakl 4D?

    ReplyDelete